Dawno
do was nie pisałam w tym miejscu, a właściwie to napisałam w nim
tylko raz, wtedy sobie obiecując, że takie recenzje reklamowe w
moim wykonaniu będą się pojawiały przynajmniej jedna na miesiąc.
Skoro powstaje ten wpis, to znaczy, że jak na razie zamierzam się
wywiązać z obietnicy postawionej głównie samej sobie
Ostatnimi
czasy przedstawiałam wam bliżej „Świat Niemiłości” i moje
spojrzenie na tę opowieść. Od tamtej pory chyba pokochałam
kryminały, a przynajmniej to na nie dopadła mnie szczególna faza.
Polubiłam zwłaszcza te krótkie, jednowątkowe, będące takimi „do
łyknięcia na jeden wieczór pod kocem i lampką wina znajdującą
się gdzieś nieopodal”. W ten sposób trafiłam na „Dwie twarze”
autorstwa Dellirah.
Po
pierwsze chyba warto wspomnieć, że ja trochę surowo traktowałam
tę autorkę na samym początku. Ludzie nie są pustą stroną, jakoś
zapisują się naszej pamięci, nawet jeśli oddzielają nas setki
kilometrów i jesteśmy sobie nawzajem niemal całkiem anonimowi. Ta
autorka zapisała mi się w pamięci nieskończonym opowiadaniem,
czego nie znoszę, na dodatek zmianą nazwy, czego nigdy nie mogłam
pojąć, bo przecież nasz podpis w blogsferze i na wattpadzie, to
taka nasza wizytówka, coś co pozwala stwierdzić „to ta, ta sama
co napisała to i tamto i teraz pisze jeszcze to i komentuje to, jest
tu i tu”
Kiedy
jednak zobaczyłam, że tym razem Dellirah się nie znudziła i
doprowadziła sprawę niczym prawdziwy mężczyzna, od początku do
końca (mam nadzieję, że to porównanie mi darujesz i z uśmiechem
przymkniesz na nie oko), to postanowiłam zatopić się w jej
twórczość, gdyż wcześniej miałam do czynienia z pierwszym
rozdziałem i wydawał mi się być obiecujący.
Pamiętam,
że gdy zabrałam się za czytanie „Dwóch twarzy”, to w moim
domu panował totalny bałagan, a ja udawałam, że coś łamie mnie
w kościach, by nie musieć sprzątać. Zakładanie płytek, i to
ratalne, mocno dało mi się we znaki i już miałam dość ciągłego
zmiatania tego piachu i kurzu, i czytanie zdawało mi się być od
tego świetną odskocznią. Było.
Należę
do osób, które nie lubią specjalnych udziwnień, dlatego nigdy nie
umiałam zrozumieć jaki cel ma osadzanie fabuły za granicą Polski,
podczas gdy większość autorów nawet nie zadaje sobie trudu, by w
sposób autentyczny opisać miejsce, w którym zdecydowali się
umieścić bohaterów. W przypadku Dellirah i jej „Dwóch twarzy”
zupełnie tej niedogodności nie odczułam. Może jej największą
zasługą na wstępie było to, że nie przeniosła mnie do
nowoczesnego, nigdy nie śpiącego Nowego Jorku, ani słynącego z
czerwonych budek telefonicznych Londynu (a tak na marginesie, to
czytałam wiele opowiadań osadzonych w Londynie, a chyba jeszcze
nikt z piszących nie wspomniał o tych budkach telefonicznych).
Dellirah darowała sobie też modny Paryż i, po premierze „50
twarzy Greya”, uznawane za bogate i erotyczne Seattle.
Australia
okazała się być państwem, którego wcale nie znałam. Moje
pojęcie o nim było znikome, więc można było wcisnąć mi każdy
kit, a ja zapewne łykałabym go jak pelikan. Opisy były obrazowe,
więc tym łatwiej było mnie przekłamać, ale Dellirah tego nie
zrobiła. Opisała Sydney jako największe miasto, które podobnie
jak Nowy Jork i Paryż nigdy nie śpi, nocami żyje, a za dnia tętni
tłumami mieszkańców i przejezdnych, pomimo że nie jest stolicą.
Zapewne Dellirah wymyśliła sobie miejsce pracy głównej bohaterki
i nazwy niektórych ulic, ale w obliczu opisania całości ten fakt
wydaje mi się być zupełnie nieistotny, bo sprawiła, że
wsiąknęłam w tamtejszy klimat, że poczułam tamtejsze życie,
jego rytm.
Tak
jak wspominałam gdzieś na samym początku, albo chwilę po nim,
opowiadanie wydało mi się być obiecujące już od pierwszego
rozdziału, gdyż przedstawiało ono nieidealne życie głównej
bohaterki, trudy dnia codziennego i realne konsekwencje wczesnej
wyprowadzki z domu rodzinnego. Ja uwielbiam takie smuty, dlatego
uciekam możliwie najdalej, nawet gdzie pieprz rośnie od
lukrowanego, cukierkowego życia amerykańskich, popularnych
nastolatek, czy zakompleksionych w sobie i trzymających się na
uboczu, właściwie bez powodu, dziewczynek. Wyciągając wnioski –
od „Dwóch twarzy” nie chciałam uciekać, chciałam je
przeczytać, chciałam je w pełni poznać, dlatego trzymałam kciuki
za autorkę, że ona je dokończy. Nie byłam na bieżąco z jej
opowiadaniem i nie wyczekiwałam w zniecierpliwieniu kontynuacji, ale
tak naprawdę ciągle byłam z nią.
„Dwie
twarze” zatrzymały mnie przy sobie już pierwszym rozdziałem i to
nie tylko przez wzgląd na obrazowe opisy i ciekawe przedstawienie
realiów życia, ale głównie przez zakończenie. Moment, gdy z
wieży zegarowe rzuca się kobieta, wyglądająca dokładnie tak samo
jak główna bohaterka był przedni. Tym bardziej go doceniałam, bo
samobójczyni postanowiła się zabić na oczach swojego sobowtóra,
o którym jeszcze wtedy nie miałam pojęcia czy wiedziała. Tak
naprawdę wszystko mogło być tylko i wyłącznie zbiegiem
okoliczności lub zostać ukartowane przez kogoś trzeciego. Takie
zakończenie pierwszego rozdziały zaciekawiło i niemal zmuszało,
by kiedyś sięgnąć po kontynuacje tej opowieści i poznać jej
zakończenie.
Pochłonęłam
więc całość, wszystkie dziewięć rozdziałów jednego wieczoru
albo pozostawiając sobie coś na drugi dzień, teraz tego tak
całkiem nie pamiętam, bo to było stosunkowo dawno, ale wiem, że z
wielką ochotą sięgałam po każdy kolejny rozdział. Zżyłam się
z główną bohaterką, choć nie do końca mogę powiedzieć bym ją
lubiła. Było w niej coś z totalnej naiwniaczki, czym mnie
niezmiernie irytowała, ale nie była ona w żaden sposób postacią
nierealną, przejaskrawioną czy wyidealizowaną, a to zawsze
sprawia, że łatwiej takiego bohatera poczuć, nawet jeśli się z
nim zupełnie nie zgadzamy.
Z
otwartą jadaczką (zajadając lody) towarzyszyłam Raynie (pewnie
źle odmieniłam) w rozwiązywaniu zagadki, która nagle,
niepostrzeżenie wdarła się do jej życia i narobiła tam niemałego
zamieszania. W pewnym momencie zaczęłam rozpaczać nad losem tej
dziewczyny, bo nagle chęć poznania prawdy nie była już częścią
jej życia, a stała się jej całym życiem, zmieniając je o co
najmniej dziewięćdziesiąt stopni. To pokazało jak łatwo się w
czymś zatracić i to niekoniecznie w czymś dobrym, a wręcz
przeciwnie – w czymś co może nas zniszczyć zarówno na zewnątrz
jak i od środka.
Nie
ukrywam jednak, że gdy pojawił się Aiden, to obudziło to moją
może nie do końca romantyczną, ale z pewnością złaknioną
choćby lekkiego romansu duszę. Świetnie się bawiłam, gdy on i
Rayna razem współpracowali, co odbywało się z jej początkową
niechęcią. Maskarada i udawanie kogoś kim się nie jest, także
udała się wyśmienicie i sprawiła, że nawet nieco się przy tym
wątku ubawiłam. Romansu jednak nie dostałam, nawet namiastki go
nie było, przez co odrobinę na koniec posmutniałam.
Nie
ukrywam też, że nie podobało mi się zakończenie. Opowiadanie do
pewnego momentu było super, ale doznałam odczucia, że zaczęło
się psuć pod koniec. Mowa tu o jakiś dwóch ostatnich rozdziałach,
które doprowadziły do naciąganego zakończenia, w które nawet
mnie, osobie o bujnej wyobraźni, było trudno zawierzyć.
Pomimo,
moim zdaniem, nieudanego zakończenia, polecam to opowiadanie
wszystkim, którzy lubują się w krótkich kryminałach i też
takim, których erotyzm i romantyczne wstawki, wplecione w ten
gatunek, męczą Tam z pewnością nic takiego nie zostanie rzucone
przed ich oczy, więc będą mogli się czuć komfortowo podczas
czytania. Mnie samej spacerek po Sydney bardzo się podobał i cieszę
się, że mogłam towarzyszyć głównej bohaterce, zarówno podczas
obserwowania samobójczego skoku dziewczyny wyglądającej dokładnie
tak samo jak ona, jak i podczas rozwikływania tej poplątanej
zagadki jaką były „Dwie twarze”, dokładnie takie same twarze.
Opis
oraz linki do „Dwie twarze” możecie znaleźć tutaj:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz